Srałam. Srałam alarmowo już dobry tydzień przed szóstym. Jaki bus, czy bus, czy pociąg, o której, jak dojechać, potem metro czy piechotą. Czy będzie miejsce, czy będziemy długo czekać, czy brać to tamto, jaki będzie support, jak sie ubierze, co na początek zagra, co na bis, bla bla i jeszcze więcej zagadek i niepewności tworzyłam sobie im bliżej było do koncertu.
W końcu wybił szósty kwietnia. Spakowana w najpotrzebniejsze rzeczy tj. bilet, pieniążki, kartkę >this is the time of my life< sztuk dwa oraz pudełeczka z brokatem, wyruszyłam na przystanek Kino LOT by prędziutko przewieźć się na dworzec PKS Lublin skąd odjeżdżał bus do raju - Warszawy. Jesteśmy wszyscy, cała wycieczka zwarta i gotowa. Jedziemy.
Jesteśmy. Chwila odpoczynku, kawa i marsz pod Stodołę. Tam czeka na nas już spora rzesza fanów, mimo, że do otwarcia drzwi było jeszcze blisko 2 godziny. Czekamy. W kolejce poznaliśmy dwóch chłopców. Nasz wolfpack liczył już 7 osób. Niedługo potem doszła do nas długo przeze mnie oczekiwana miejscowa koleżanka. Wesoła 8 ujebana już na wejście brokatem wchodzi na salę <elektro_bugi_rołdi_star_dęs> Czego brokat? Hum, otóż sajkofani -last.fm'owicze wpadli na pomysł by przy The Magic Position w pewnym momencie sypnąć brokatem. Pomysł jak najbardziej został przez nas przyjęty. Wiadomo, brokat, błyskotki i blask to atrybuty Pata. Dlatego też prewencyjnie ujebaliśmy się i wszystko w koło brokatem zawczasu.
Hum, potwornie ciągnąca się chwila, zanim Rowdy Superst*r (medżik saport) rozłoży swój przenośny Mac Apple i zacznie grać. Niemała niespodzianka. Nie przypuszczałam, że bedzie aż tak szałowy. Czarna garażowa Lejdi Gaga - czemu nie, jak trzeba jakoś przeczekać do koncertu samego Pata.
I zaczęło się. Najpierw instrumenty [które zostały oklaskane już jak był wnoszone na scenę. Wszystkie. Harfa, skrzypce, kontrabas, ukulele, gitara] rozpoczynają niebiańską grę. Zamieram. Czekam, to już. Teraz. Za kilka sekund. On wyjdzie. Zobaczę. Usłyszę. Czekam. I jest. Głos. Najpierw sam głos śpiewa pierwsze wersy Armistice. Pisk, oklaski. Wszyscy. Ale tylko głos. Chwila moment. Objawienie. Patrick wyłania się z dymu zza perkusji. Czyste objawienie. Nie uwierzyłam. Nie mogłam. Rumiana twarz z tymi szalenie wyrazistymi kościami policzkowymi. Włosy w kolorze dojrzałej czereśni i bordo strój. Lepiej nie mogłam go sobie wyobrazić. Lepiej nie wyglądał na żadnym obrazku, w żadnym filmie jakie dotychczas oglądałam. 3 lata. W marcu wybiło równe 3 lata oczekiwań na koncert Pata w Polsce. Gdziekolwiek, bo wiedziałam, że żeby ziemia się waliła, Wisła zalała Sandomierz, tupolew rozbił się w Smoleńsku to i tak tam będę. I nagle wracam do domu a tu świeży link. PATRICK WOLF STODOŁA WARSZAWA 6.04.2011. Czego chcieć więcej. Czekałam, odliczałam dni, i stałam, stałam te kilka metrów na przeciw. Mojego objawienia artystycznego. Na przeciw twórcy i dzieła. Twórcy, który sam w sobie jest dziełem. Kończy się Armistice - jedziemy z Time of my life. To tutaj wszyscy mieli podnieść kartki z napisem >this is the time of my life< bo to byl czas, to był krótki moment, mojego życia. Mojego i całego wolfpacku. Magia, czysta magia w dawce wręcz zabójczej, a przynajmniej wyciskającej łzy wzruszenia i szczęścia. Dziewczyny - już od początku. Ja - dopiero na Who will. [taka jest oficjalna wersja, bo dokładnie nie pamiętam, czy to była TA piosenka] Do tej pory śmiałam się i dziwiłam tym, którzy na koncertach najulubieńszych zespołów potrafili płakać. Że jak, że to jakaś chora więź, brak dystansu. Brak jakiejś no bariery jaka być powinna między odbiorcą a twórcą. Aż nagle sama stałam się ofiarą braku dystansu do twórcy. Aż sama zapomniałam, że to tylko koncert, tylko piosenki, które słucham, śpiewam, że to tylko w pewnym sensie zabawa. Ale, trudno mi się dziwić. Koncert czekany lat 3 człowieka, który ukształtował wiele rusztowań we mnie. Człowieka, który swą muzyką stworzył świątynię dźwięku i słowa, którego muzyka jest czymś więcej niż produktem, który przyjmuję dousznie. Jest metafizycznym doznaniem czasem rozkoszy, czasem okropnego bólu. Chwała tylko artyście, że jego muzyka na taką głębokość potrafi wedrzeć się do ludzkich dusz, by wydusić z nich łzy wzruszenia.
Trwało to z półtorej godziny. Półtorej godziny piosenek tych starszych i tych nowszych. Mogłabym żałować, że jakiś piosenek nie było, ale gdybym chciała usłyszeć te ulubione, to Pat musiał by grać całą dyskografię i b-side'sy
I oto nadszedł moment do przyznania się do największej głupoty świata. Koncert się skończył, pitu pitu, żal że ja nie kupiłam przypinek, żal, że Kaja nie kupiła koszulki, ale czas jechać, tarabanić sie metrem do centrum, wszyscy razem, bo przecież trzeba gdzieś przeczekać do autobusu. BIG GROUP OF FUCKING LOOSERS. Było poczekać godzinę, przeczekać godzine pod stodołą, a potem po prostu wrócić piechotą. Koło północy Pat wyszedł do wiernych fanów, pogadał, podpisał ślicznie autografy [for ... całe piękne imię xPATRICKx a nie jakieś bohomazy] Co nam strzeliło do głowy by szybko stamtąd uciekac? Czego ani przez chwilę nie przeszła nam przez głowę myśl, że możemy poczekać na niego?
No nic, trudno, co się stanie to się nie odstanie. Zmęczeni, ujebani po uszy brokatem, co pięknie na tym obrazku widać, wróciliśmy każdy do swoich domów z ogromnym nienasyceniem.
Ale! Patrick obiecał, a Patrick nie kłamie, że wróci jeszcze w tym roku, co poniektórzy z tych, co zostali i z nim osobiście rozmawiali dodają, że mówił, że latem = festiwal. Cóż, cokolwiek, niech to będzie cokolwiek, byle w Polsce, będę na pewno i odpracuję swoje błędy. Pat, czekam ponownie..
ps1: Hum, cieszę się, że w związku z tym koncertem mogłam poznać tyle dobrych ludzi. Buziaki.
ps2: NADAL CAŁY POKÓJ W BROKACIE
___________________________________________
Szałowo mi ta relacja może nie wyszła, ale zamiast odpowiadać po stokroć na pytania 'NO I JAK BYŁO?' umieszczam tą arcysubiektywną i nadal, mimo, że miną prawie tydzień, emocjonalną relację z tego, jak spełnia się największe marzenie Patrycji Szymańskiej. Piękniej jest tylko kochać. Pozdrawiam, ciołki.
droga sąsiadko z lastfm;) byłam na tym koncercie i przeczytałam Twój jego opis i zazdroszczę trochę takiego wielkiego entuzjazjmu i tych wszystkich brokatów cekinów, bo ja tylko przyjechałam i posłuchałam a potem jarałam się (i jaram się nadal;p) w domu. mam nadzieje ze pw przyjedzie jeszcze w tym roku znow i bede mogla nadrobic brak szaleństw;) milej niedzieli:)
OdpowiedzUsuńWiesz, że lubię Twojego bloga? Lubię. Serio. I nie jest to nawet alcohol speaking.
OdpowiedzUsuńKeep on rockin', kid!