piątek, 19 listopada 2010

[sic!]

Jestem bezsilna. Nie mogę nic zrobić. Nie mogę nawet postawić kropki nad i, ani wcisnąć przycisk stop. Wszystko dzieje się, a ja godzę się na to, bo muszę. Mam związane ręce. Mogę tylko patrzeć, martwymi oczami, które nie przekazują obrazu do mózgu. Jedynym rozwiązaniem sprawy, byłoby wyrzyganie tych wszystkich treści, którym pozwoliłam wniknąć we mnie. Oczywiście, jeśli założyć, że czasu cofnąć nie można. Bo gdyby istniała taka możliwość, musiałabym się cofnąć o dobre 10 miesięcy, jak nie więcej. Może trzeba było tam nie iść, może odmówić jej poznania, może nie otwierać tak zachęcających do otwarcia drzwi. Ale, skąd mogłam wiedzieć, że tam czai się wirus. Nie znam przyszłości. Przecież byłam zaszczepiona na tego rodzaju ustrojstwa. Przecież produkowałam aż nadwyżkę przeciwciał. Było ich aż tyle, że nie czułam, że się zaraziłam. I nawet nie wiem, kiedy to się stało, kiedy umarło ostatnie malutkie, kruchutkie przeciwciałko, kiedy zostałam związana włochatymi mackami kosmatego wirusa. Zostałam bez jakiejkolwiek broni. Pozostałam pustym skrępowanym ciałem bezustannie pustoszonym. Jeszcze się trochę szarpię, jeszcze tupię nogami, jeszcze krzyczę 'nie, nie, nie' ale daje to krótkotrwały efekt. Wirus atakuje już nawet moją głowę. Wpisuje fałszywe kody, które mają dać mi poczucie słodkiej rozkoszy, wybrania, złudę szczęścia. A ja nadal nic nie mogę zrobić. Gdybym była jeszcze obojętna, a ja zyskałam odczyn kwaśny.
Z kwaśnym odczynem, z gorączką, z wysypką nerwiczną mogę tylko czekać, aż słodki wirus spustoszy mnie od wewnątrz i zostawi pozbawioną jakichkolwiek narządów potrzebnych do istnienia. Pozostanę zwykłym kombinezonem ze skóry pełnej dołków przypominających o ostatniej nerwicznej wysypce.


Cóż, jesień, ból i wewnętrzne ustrojstwo sprawiają, że nie stać mnie na nic bardziej wyrachowanego. Niemniej pozdrawiam.